Niedawno czytając książkę pewnego rosyjskiego pisarza natknęłam się na fragment opowiadający o jednym z bohaterów. Był to dziennikarz, który relacjonował ciekawe wydarzenia, dziejące się w czasie trwające wówczas wojny. Udawało mu się zawsze znaleźć w centrum wydarzeń i napisać wspaniały artykuł. Któryś z oficerów pewnego dnia zarzucił mu, że ma po prostu szczęście bycia w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i wątpił w talent dziennikarza w sytuacji gdyby nic się nie działo. Dziennikarz stwierdził, że potrafi napisać artykuł o każdej, nawet prozaicznej rzeczy.
Żołnierz i dziennikarz założyli się więc, że dziennikarz napisze artykuł o rzeczy, którą wskaże mu oficer. Ponieważ w czasie zakładu w pobliżu znajdowało się sporo osób zaczęto się zastanawiać jak trudne zadanie dać pismakowi.
W końcu któryś z obecnych zauważył bardzo zniszczone buty dziennikarza i rzucił propozycje, aby właśnie one były tematem artykułu.
Jak można się domyślić dziennikarz był naprawdę mistrzem w swoim fachu i napisał wspaniałą historię o swoich butach.
Zastanowiłam się wtedy, czy tak nie powinno być ze wszystkimi ludźmi piszącymi. Czy ja umiałabym napisać jakiś tworek na każdy temat? I czy prawdziwy pisarz powinien tę umiejętność posiadać? Czy to w ogóle istotne?
Rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu przedmiotu, o którym mogłabym coś napisać. Moja szalejąca wyobraźnia przez chwilę nie dawała się opanować, ale w końcu dla uspokojenia myśli sięgnęłam po kubek z kawą. Temat „wziął się” sam.
Byłam wtedy w liceum i mieszkałam w internacie, w jednym pokoju z czterema koleżankami. Jedna z nich została zaproszona na studniówkę przez czwartoklasistę, dość popularnego w szkole chłopaka, zaprosiła go więc do naszego wspólnego pokoju, żeby lepiej poznać, no i oczywiście pochwalić się zdobyczą.
Był nad podziw miłym chłopcem, nawet niespecjalnie skomplikowanym. Dziewczyny w liceum potrafią bardzo idealizować szkolnych przystojniaczków, byłam więc mile zaskoczona jego „normalnością”. Po kilku wizytach byliśmy już w luźnej komitywie i dla rozrywki wymyślaliśmy różne zabawy. Wiem, że byłoby ładnie z mojej strony pamiętać imię tego chłopca, ale niestety jestem zmuszona utrudnić sobie opowiadanie. Alternatywnie mogłabym może coś zmyślić tylko, że żadne imię mi nie pasuje.
Bezimienny, zatem, chłopiec wymyślił ciekawą, jak nam się wtedy wydawało, zabawę. Rzucał jakąś nazwę, a my miałyśmy sobie wyobrazić to coś. Ponieważ ta zabawa, w rezultacie, okazała się trochę krępująca, wspomnę tylko o jej fragmencie.
Temat: Wyobraź sobie naczynie, z którego pijesz lub chciałabyś pić.
Jedna z koleżanek wyobraziła sobie drewniany kubek z mlekiem, druga się nie wysiliła
i podała wygląd swojego własnego białego kubka, w dodatku pustego. Mnie, oczywiście, wyobraźnia poniosła i powiedziałam, że zobaczyłam przepięknie zdobioną, porcelanową filiżankę ze złotą łyżeczką na podstawce, we filiżance zaś była aromatyczna kawa (jeszcze dzisiaj ją widzę).
Być może niektórzy znają tę zabawę. Naczynie, w tłumaczeniu, miało przedstawiać naszego przyszłego mężczyznę.
Nie znam, co prawda „drewnianego kubka”, bo kontakt z pierwszą koleżanką urwał się po liceum, nie mogę jednak powiedzieć, żeby mąż drugiej był „pusty”.
Co do mojego mężusia, pewnie by się uśmiał z porównania z porcelanową filiżanką (i złotą łyżeczką) to jednak zagłębiając się bardziej i odsuwając na bok mało porcelanową fizjonomię, muszę uznać jego rozliczne uzdolnienia: muzykalność, zdolność grania na wielu instrumentach, słuch absolutny, pomysłowość, gruntowne wykształcenie techniczne i informatyczne i duży talent manualny za cenniejsze od złota.
No i czasem robi mi kawę.